Moja relacja z listopadem jest skomplikowana. Z jednej strony rozpaczam, bo właśnie wtedy rozpoczynamy sezon krótkich dni i opuszczania biura w całkowitych ciemnościach. Z drugiej jednak strony ponurą aurę rozwesela perspektywa dwóch świąt (czytaj: dwóch dni wolnych od pracy). Dodatkowo w listopadzie obchodzę urodziny, a to zawsze świetna wymówka, aby trochę sobie dogodzić.
Źródło: Unsplash
W mrokach tego miesiąca czai się jeszcze jeden chochlik, którego zawdzięczamy Stanom Zjednoczonym. Pierwszy listopadowy piątek po Dniu Dziękczynienia oznacza start przedświątecznego szaleństwa zakupowego – a wszystko pod szumną nazwą Black Friday albo Black Week. Czy można łatwo dać się zwariować? Można. Od jakiegoś czasu staram się jednak panować nad swoimi zachciankami i podchodzić do zakupów bardziej świadomie i odpowiedzialnie. W tym celu testuję kilka praktyk, które pozwalają mi utrzymać pełniejszy portfel. Chętnie Ci o nich opowiem.
#1 Magia listy
Często wpadam w pułapkę myślenia: „O, jest w promocji, to kupię teraz, będzie na potem”. Szkoda tylko, że to potem nigdy nie nadchodzi albo nadchodzi rok i pięć promocji później. Dużą rolę w karmieniu mojego przekonania „muszę to mieć” odgrywają oczywiście reklamy, banery, billboardy itp. – krzyczące o kolejnych obniżkach, rabatach, niepowtarzalnych okazjach. W psychologii ukuto nawet termin „efekt czystej ekspozycji”, z którego chętnie korzystają wszyscy marketerzy. Oznacza on, że jeśli regularnie mamy kontakt z jakimś zjawiskiem (czy też produktem), nieświadomie zwiększa się nasze zaufanie i pozytywne nastawienie do niego. Dlatego na naszą decyzję zakupową wpływa to, jak bardzo „prześladuje nas” dana marka. Trochę mi lepiej, jak pomyślę, że zawartość koszyka to nie zawsze wina mojej słabej woli.
Z nauką się nie dyskutuje, ale staram się okiełznać jej wpływ na moje zakupy. Zanim więc na sklepowych półkach pojawią się czekoladowe mikołajki, spisuję listę rzeczy, których naprawdę potrzebuję. Zero fanaberii. Specjalnie rozkładam ten proces w czasie, żeby dać sobie czas i zweryfikować, które produkty naprawdę są mi niezbędne. Staram się trzymać tej listy, a o niektóre pozycje po prostu proszę bliskich (w końcu Święta tuż za rogiem).
#2 Zabawa w szpiega
Nie wierzę w magię Black Friday. Chyba od tego zdania powinnam była zacząć ten artykuł. Nigdy nie pracowałam w e-commerce, ale wiem jedno: ceny produktów na stronach są ruchome jak zamki z piasku. ;) A żeby omamić nas, konsumentów, iluzją „superokazji”, chwilę przed promocjami w stylu Black Week ceny są podnoszone, by potem „spaść” – czyli tak naprawdę wrócić do standardowej kwoty. W ten sposób sklepy nie tracą, a ja mam świetny humor, bo przecież właśnie dobiłam targu.
Tutaj z pomocą przychodzi wspomniana wcześniej lista. Dopisuję do niej cenę konkretnego produktu, aby potem sprawdzić, czy rzeczywiście upolowałam promocję. Przeprowadziłam ten eksperyment na letnich sukienkach. Buszowałam po Zalando w poszukiwaniu nowych kreacji. Wypatrzone typy dodałam do ulubionych i… zapomniałam o sprawie (czyli chyba wcale tak nie potrzebowałam tej nowej kiecki, co?). Wróciłam do tematu po kilku dniach, a moim oczom ukazały się całkiem nowe (wyższe) ceny. Skutecznie zniechęciły mnie do zakupów i na jakiś czas wyleczyły z podejmowania spontanicznych decyzji.
PS Wiesz, gdzie ciuchowe promocje trwają okrągły rok? W lumpeksach. A o tym, dlaczego buszowanie po second-handach jest świetne, pisze Kasia Brycka.
#3 Tryb offline
Czyli po prostu staram się ograniczyć korzystanie z mediów społecznościowych. Jak to mówią: „Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal”. A przecież właśnie w internecie czai się najwięcej reklam i osób z imponującą zawartością kosmetyczki czy garderoby. Przyznam jednak szczerze, że z tym punktem mam największy problem, bo siła nawyku działa lepiej niż mocne postanowienie poprawy i często zbyt późno dochodzi do mnie, że właśnie Instagram przeniósł mnie do H&M, stamtąd przeszłam „na chwilę” do Zary, a tak naprawdę jestem już na piątej stronie kardiganów z ASOS. Dopiero uczę się odpuszczania i walki z przebodźcowaniem.
#4 Wielkie porządki
Mój ulubiony lifehack zostawiłam na koniec! Jeśli dopada mnie przekonanie, że „znowu nie mam w co się ubrać”… biorę się za sprzątanie! Absolutnie zawsze znajdę w zakamarkach szafy zapomnianą bluzkę czy parę spodni, których nie miałam na sobie od roku. Taki wyrwany niepamięci skarb zapewnia poziom ekscytacji równy zakupom. Odkrytą znajdę dumnie ubieram następnego dnia i zapominam o trwającym Black Weeku. Ten sam trick działa również w przypadku kosmetyków. U mnie porządki w szufladzie z make-upem kończą się zabawą w salon piękności. Wypad do Hebe niepotrzebny.
A Ty masz jakieś sprawdzone sposoby na to, aby nie dać się porwać przedświątecznej gorączce i szaleństwu Black Friday? Chętnie przyjmę wszystkie rady, bo nie ukrywajmy – walka z konsumpcjonizmem bywa trudna.
Autorka:
Anna Żbikowska
Comentarios